Spotkanie z umierającym
HEINRICH PERA

Spotkanie z umierającym

"Moje walizki spakowane... jestem gotów do podróży." Tak powiedział Jan XXIII, gdy pojął, że koniec życia jest już bardzo bliski. Patrząc na jego postępowanie, wszyscy mieliśmy wrażenie, że istotnie do głębi jest na śmierć gotów. Ale gdy rozejrzymy się dokoła, a także gdy zastanowimy się nad sobą - widzimy, że taka postawa jest rzadka. Raczej zgodzimy się ze zdaniem Borysa Pasternaka "Przeżyć życie do końca to nie dziecinna zabawa". Dodam jeszcze, iż przyjęte w naszym kręgu kulturowym spychanie umierania i śmierci niejako poza margines życia, czyni tę sprawę jeszcze trudniejszą. Obserwujemy wprawdzie w kinie i w telewizji niejedną śmierć, ale zachowujemy rzeczowy dystans wobec tych wydarzeń na ekranie. Mało kto ma prawdziwe doświadczenie towarzyszenia umierającym. Czy w ten sposób nie tracimy jakiejś wielkiej szansy? O śmierci i umieraniu na ogół się nie mówi. Odsuwamy od siebie tę rzeczywistość. Nawet zwłoki preparuje się tak, by wyglądały jakby zmarły tylko drzemał. Jeśli nawet wyjątkowo ktoś umiera w domu, dzieci wysyła się do znajomych. Niby dyskutuje się nawet publicznie nad tym, czy mówić prawdę chorym stojącym w obliczu śmierci - ale w praktyce niezależnie od wyników teoretycznych dyskusji uciekamy przed tą prawdą. Istnieje wiele powodów i motywów tej ucieczki. Ale w końcu przychodzi nieunikniona godzina.

Jak narodziny, tak i śmierć należą do mojego życia. Nie mogę żyć pełnią życia, jeśli je skracam, wycinając z niego istotny element, jakim jest umieranie. Ale trudno zachowywać go stale w polu widzenia i dlatego wciąż od nowa wszyscy próbują ukształtować swe życie bez śmierci, nie przewidując na nią miejsca. Ostatnie dziesięciolecia przeniosły śmierć z domu na teren instytucji państwowych i kościelnych; umiera się więc coraz częściej z dala od bliskich.

Lęk
Jako kapelan szpitalny poznałem 57-letnią pacjentkę, zamężną, matkę dwojga dzieci. Po poważnej operacji i leczeniu radiologicznym znalazła się po roku w klinice urologicznej. Pacjentka przyjęła moją propozycję częstych odwiedzin i rozmów. W drugiej i trzeciej rozmowie zwierzyła mi się ze swoich przerażających snów: "Śniło mi się, że leżę w jakiejś skrzyni, a z góry głos jakiś powtarzał".

Samotność umierającego
Ciężko chorzy czują się osamotnieni, zwłaszcza gdy znajdują się w nowym otoczeniu - co już podkreślaliśmy, omawiając problemy szpitala. Oto jeszcze jeden przykład. 82-letni pacjent przywieziony z zatrzymaniem moczu. Dwóch lekarzy i ja krzątamy się wokół niego, chcąc jak najprędzej przeprowadzić niezbędny zabieg. W trakcie tych czynności nagle zauważyłem, że pacjent ciągnie mnie za ramię, próbuje odepchnąć. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nikt z nas nie popatrzył na twarz tego człowieka, nie zwrócił się do niego; od razu zajęliśmy się wyłącznie chorym narządem. Krótkie zapoznanie się i wyjaśnienie, co chcemy dla niego zrobić i jak może nam w tym dopomóc, ułatwiło sprawę nie tylko pacjentowi, lecz i nam samym. A więc jeszcze raz - chory człowiek to nie przedmiot, lecz partner.

Inny przykład jeszcze wyraźniej pokaże problem samotności. Szesnastoletni chłopiec z owrzodzeniami w przewodzie pokarmowym. Leży na sali z ośmioma innymi pacjentami i ma przed sobą decydującą operację. Lekarz prowadzący ten przypadek prosi mnie o pomoc w przygotowaniu psychologicznym chłopca. Po kilku rozmowach młody człowiek mówi mi: "Nie jestem tu sam na sali, ale czuję się bardzo samotnie. Nikt mi niczego nie wyjaśnił, kiedy mnie badają, kilka par rąk dotyka mego ciała, ale nikt na mnie nie patrzy i nie zwraca się do mnie". Rzecz oczywista, lęk musi narastać. Ten właśnie lęk i niepewność stanowi wielkie obciążenie dla ciężko chorych i umierających. W napięciu między nadzieją i lękiem chory potrzebuje partnera, rozumiejącego przewodnika. Stąd prośba tego chłopca: "Proszę przy mnie być przed operacją, dopóki nie zasnę i przyjść znów, nim się obudzę".

Ciężko chory i umierający przeżywa swoją sytuację jako coś nie do zniesienia - ale komu może się zwierzyć? Chce tego ciężaru oszczędzić swoim bliskim. Pewien umierający powiedział mi: "Moja żona ma teraz i tak mnóstwo trudności, nie mogę jej jeszcze dodatkowo niepokoić". Pacjenci odczuwają potrzebę wypowiedzenia się, ale często ją tłumią i tym samym popadają w coraz boleśniejsze osamotnienie. Dotyczy to także spotkań wierzących z duszpasterzem. Wydaje się, że przez całe życie oduczali się mówić otwarcie, nic więc dziwnego, że i u jego kresu sprawia im to ogromną trudność. Może jednak warto postępować inaczej, ustawicznie pogłębiać umiejętność zbliżania się do innych, tak potrzebną w trudnych chwilach.

Nadzieja i prawda
Czy mówić choremu prawdę? To problem nie do rozwiązania. A jednak lekarze i ich współpracownicy codziennie muszą sięgać po jakieś wyjście z tej sytuacji. Hipokrates i Platon radzili lekarzom greckim, by nie zajmowali się nieuleczalnie chorymi. To oczywiście jest nie do przyjęcia. Dziś lekarze i cały personel usiłują przedłużyć życie i nieść ulgę cierpieniom. Ale jak w takiej sytuacji radzą sobie z pytaniami pacjentów? Jak z nimi rozmawiają?

Nie ma jednej ogólnej recepty. Nie ma "chorego" jako takiego - są najróżniejsi ludzie, którzy chorują: kobiety i mężczyźni, w różnym wieku, wyznający odmienne światopoglądy... Każdy z nich ma inny stosunek zarówno do swej choroby, jak i do lekarza, pielęgniarek, rodziny. A z drugiej strony lekarze, pielęgniarki i duszpasterze także dysponują bardzo różnym doświadczeniem, umiejętnością nawiązania kontaktu, postawą wobec drugiego człowieka, różnym stopniem wiary. Każdy pacjent potrzebuje własnej, jedynej w swoim rodzaju odpowiedzi, a każdy lekarz może dać tylko swoją osobistą odpowiedź. Oczywiście problem mówienia prawdy aktualny jest dla wszystkich chorych, ale najostrzej występuje w kontaktach z umierającymi. Dlatego poruszam go w tym kontekście.

Przeanalizujmy najpierw jakie występują stanowiska. Oto pierwsze z nich: Pacjent nie powinien nic wiedzieć o rzeczywistym stanie swego zdrowia! Dlaczego?

1. "Pacjent sam nie chce znać prawdy"
Ciężko chory najczęściej nie dopytuje się sam o diagnozę ani o rokowanie. To zachęca personel do milczenia. Pacjenci nie pytają, bo nie ufają odpowiedziom i lękają się złych wiadomości. Kiedy już zdecydują się zapytać - chcą, by ich uspokoić. To się w pytaniach jasno wyczuwa.

2. "Pacjenta trzeba chronić"
Już Hipokrates mówił o ukrywaniu prawdy, aby nie doprowadzić pacjenta do desperacji. Były wypadki, że pacjenci po otrzymaniu rzeczowych informacji popełniali samobójstwo. Większość ludzi nie potrafi zdobyć się na właściwą postawę wobec umierania i śmierci. Starają się o tym nie myśleć - załamują się zaś, gdy staną przed tą perspektywą. W ostatecznej sytuacji czują się zupełnie osamotnieni i opuszczeni, tym bardziej, że bliźni także unikają kontaktu z umierającymi. 

3. "Nie wolno niszczyć nadziei"
Bardzo często spotyka się to właśnie uzasadnienie. Przez "nadzieję" rozumie się tu fakt, że chory spodziewa się powrotu do zdrowia. Każdy, kto ma kontakt z ciężko chorymi, musi dostrzec, że mimo wyraźnych oznak pogorszenia uparcie trzymają się tego rodzaju "nadziei". Niektórzy lekarze dochodzą więc do wniosku, że samooszukiwanie się pacjentów usprawiedliwia oszukiwanie ich przez lekarzy.

4. "Należy zapewnić choremu lekką śmierć"
Lekka śmierć to uśnięcie, prześnienie trudnych chwil, przytłumienie i utrata świadomości. Taki obraz umierania i śmierci leży u podstaw także innych motywów milczenia lekarzy i współpracowników. Wpływa on także na decyzje w kwestii stosowania leków, których działanie nie ogranicza się do zmniejszania bólu.

5. "Nie potrafię mówić o śmierci, nikt mnie tego nie nauczył"
W zetknięciu z pacjentami o złym rokowaniu wszyscy wciąż od nowa przeżywają reakcje obronne. Gdy stykam się z takim pacjentem, muszę być gotów dzielić jego samotność i jego lęki. Milczenie jest jednym ze sposobów obrony przed tą koniecznością. A w dodatku szkolenie lekarzy i pielęgniarek nie przygotowuje do podjęcia takiej rozmowy ani praktycznie, ani teoretycznie.

Stanowisko drugie głosi, że pacjent ma prawo do informacji. Uzasadnienia: 

1. Szacunek dla osoby pacjenta
Milczenie sprawia, że lekarze i personel przejmują władzę nad drugim człowiekiem, wyręczają go w jego ostatnich decyzjach. Kto wie, co jeszcze zrobiłby ten czy inny pacjent, dla siebie czy dla innych, gdyby zdawał sobie sprawę z sytuacji. Czy nie trzeba brać pod uwagę możliwości, że pacjent wykorzysta ostatni okres życia dla osiągnięcia pełnej ludzkiej dojrzałości?

2. "Kłamstwo niszczy autorytet lekarza"
Pacjenci wierzą w medycynę, lecz bynajmniej nie są przekonani o prawdomówności otoczenia. Rzadko udaje się podtrzymać złudzenia do końca i kłamać konsekwentnie. Ponadto kłamstwo odbiera wszystkim możliwość głębszego kontaktu z chorym, odszukania w nim wewnętrznych źródeł siły, które trzeba ożywić, by mógł wytrwać. Oszukiwanie podrywa autorytet i zaufanie.

3. "Prawda wyzwala aktywność i siły obronne"
To pogląd przeciwny przeświadczeniu, że prawda doprowadza do ostateczności. Ani jasna świadomość zbliżającej się śmierci, ani zupełne poddanie się złudzeniom nie są częstymi zjawiskami. Zwykle pacjent żyje w bolesnym napięciu między nadzieją a obawą. Szarpie się w niepewności i to napięcie wyczerpuje wszystkie duchowe siły. Może to brzmieć szokująco, lecz właśnie prawda wzmaga siły obronne i pomaga nawiązywać współpracę z pacjentem.

4. "Każdy człowiek ma prawo do swego własnego umierania i zarazem do solidarności i pomocy"
Prawo to wywodzi się bezpośrednio z prawa do życia i do pomocy w sytuacjach ostatecznego zagrożenia. Chodzi tu przecież o pomoc na pewnym określonym etapie życia.

Przedstawiliśmy, choć szkicowo, dwa zasadnicze stanowiska. Czy pora na rozstrzygnięcie może przez głosowanie? Byłoby to podejście zupełnie niewłaściwe. W rzeczywistości ludzie praktycznie stykający się z tym zagadnieniem nie dzielą się na dwa obozy. Na pytanie o prawdę przy łóżku chorego większość odpowiada: "To zależy". Musimy tu sięgnąć głębiej: Co to znaczy "powiedzieć prawdę"? Czy prawda to przekazanie diagnozy? Z pewnością nie. Trzeba odróżnić prawdę od czysto rzeczowej informacji. "Prawda to coś więcej niż przedmiotowa ścisłość" (Richtigkeit) mówi Heidegger. Być może w dotychczasowych rozważaniach zbyt jednostronnie mieliśmy na myśli głównie przekazywanie informacji o chorobie, o diagnozie i rokowaniu. A przecież prawda, otwarcie na całą rzeczywistość to nie ciężar, który ktoś albo udźwignie, albo się pod nim załamie. Prawda dźwiga nas i umożliwia życie. Dzielenie się nią, odkrywanie, nadawanie sensu prowadzi do pokoju - źródłem pokoju jest prawda, nie zaś kłamstwo. Muszą być jednak obecne oba elementy: dzielenie się, wspólnota oraz szukanie sensu.

Podzielenie się prawdą musi nastąpić we właściwym momencie i wymaga obecności przewodnika. Trzeba znaleźć chwilę, w której pacjent jest przygotowany, szczególnie gotowy do nawiązania takiego kontaktu. Trzeba także i potem troszczyć się o zachowanie wspólnoty w prawdzie, w radzeniu sobie z nią. Nie istnieje żadna określona metoda. Prawda jest zawsze ryzykiem, możemy sami się łudzić co do siebie, a także i w ocenie stosunku pacjenta do nas, może się też okazać, że on nie chce iść wspólną drogą. Decyduje jego postawa, jego gotowość do współpracy. Tylko on doświadcza prawdy, przetrawia ją i z nią żyje. Pytanie: "Czy muszę umrzeć?", często jest sygnałem, że pacjent nie może znieść prawdy i pragnie usłyszeć coś całkiem innego.

Bardzo ciężko chorzy i umierający przemawiają często w sposób zaszyfrowany. Trzeba zdać sobie z tego sprawę i ten szyfr właściwie odczytać. Większość pacjentów daje w ten sposób sygnały, wskazuje chwilę, gdy możliwe jest podzielenie się prawdą. Kto to ma zrobić? Lekarz jest na pewno najbardziej powołaną do tego osobą. Lecz coraz częściej lekarz widuje pacjenta tylko przelotnie i nie ma możliwości odebrania jego sygnałów. Sam pacjent musi więc zdecydować, do kogo ma zaufanie i kto będzie partnerem tego typu rozmów.

Bardzo ważny jest sposób, w jaki prawda zostanie przekazana. Nie można jej rzucić jak kłodę pod nogi. Wtajemniczenie dokonuje się powoli, stopniowo. Trzeba niejako wznosić drogowskazy, za którymi pacjent pójdzie krok za krokiem. I trzeba dużo cierpliwości. Do prawdy zawsze ciężko się dochodzi. Emocjonalne przepracowanie decydujących rozmów powoduje gwałtowne reakcje. Potrzebny jest czas; obietnic musimy dotrzymywać. Najważniejszą zasadą przy udzielaniu pomocy jest wzgląd na dobro pacjenta - to obowiązuje także w kwestii mówienia prawdy. Trzeba też pamiętać, że jeden człowiek nie jest w stanie podołać temu zadaniu. Pacjent potrzebuje kogoś, komu ufa, lecz ten ktoś także potrzebuje oparcia w kimś innym, kto zgodzi się uczestniczyć w procesie umierania. Dlatego rozmowy są sprawą najważniejszą.

A oto przykłady.
Czterech pacjentów w wieku od trzydziestu do siedemdziesięciu lat z zaawansowanymi nowotworami. Wszyscy chcieli rozmawiać z duszpasterzem, choć żaden nie był praktykującym chrześcijaninem. Trzech pacjentów znało już diagnozę i rokowanie, sami o tym mówili. Starałem się więc wspólnie z nimi szukać sensu ich życia i także umierania. Za ich zgodą mogłem też podsumowywać nasze rozmowy w formie swobodnej modlitwy. Dwaj pacjenci szczególnie skarżyli się na to, że lekarze ich oszukiwali, "mówiąc byle co". Czwarty pacjent rozmawiał ze mną trzy razy, dwa razy w obecności żony. Cały czas wypełniały skargi i wyładowywanie nagromadzonej agresji. Ani razu nie musiałem komunikować diagnozy ani rokowania. Moim wkładem była gotowość do dzielenia się prawdą, wysłuchania, pomagania w odkrywaniu pełnej rzeczywistości życia.

Droga umierającego
Ciężko chory człowiek zmaga się ze świadomością tego, co się z nim dzieje i co go czeka. Przechodzi wtedy jakby różne etapy, stacje - czuje się jak w drodze. Każda z tych stacji przynosi inne przeżycia i kształtuje inną postawę. Nie zawsze występują one w tej samej kolejności, przeżywanie ich zależy od całej historii życia i od typu choroby - nowotwór, wypadek, choroba starcza... Wiele zależy od tego, czy taki bardzo ciężko chory znalazł w porę przewodnika na swojej drodze.

Spróbuję pokazać te stacje na przykładzie człowieka, któremu towarzyszyłem. 27-letni mężczyzna, kręgosłup ciężko uszkodzony w wypadku, porażenia. Umiera w szpitalu po ośmiu dniach. W tym okresie pełniłem nocne dyżury na tym oddziale.

I Stacja: Szok
Pacjent jest nieprzytomny. Wraca do świadomości w obcym otoczeniu, otoczony przyrządami, wśród obcych twarzy i głosów. Wciąż w polu widzenia pojawia się ktoś inny, wykonuje jakiś zabieg i znika. Tak było i w tym wypadku. Chory milczy. Ja także przeżywam wstrząs i lęk (czy poradzę sobie, czy zdołam wykonać przepisane zabiegi, co będzie z tym człowiekiem, czy mogę mu jakoś pomóc?).

II Stacja: Nieprzyjmowanie do wiadomości
Przytomniejąc, chory nie chce zdać sobie sprawy ze swego stanu. "Przecież niedługo będę mógł poruszać rękoma. Jeszcze tyle mam do zrobienia, tyle spraw na mnie czeka".

W większości wypadków nikt nie mówi umierającemu prawdy o jego stanie. On sam tę prawdę już przeżywa, doświadcza jej, ale nie chce świadomie się z nią zmierzyć. To jest obrona - po prostu człowiek nie może od razu zacząć żyć z czymś takim. Ja sam także potrzebowałem tego etapu - i ja także uciekałem przed prawdą. Chory umacnia się w swej ochronnej postawie, stawiając specjalnie ku temu zmierzające pytania: "Prawda, że nie jest tak źle - że wkrótce będzie lepiej, coś się zmieni?" To bardzo ważne, by reagować na takie pytania właściwie: ani nie udzielać nierealnych, optymistycznych zapewnień, ani nie mówić jeszcze prawdy. Ani jedno, ani drugie nie pomaga choremu. Trzeba znaleźć słowa dające pewność, że wszyscy troszczą się o chorego i że może liczyć na swoje obecne otoczenie. Powiedziałem choremu, że jego wypadek był bardzo ciężki i że lekarze czynią wszystko, co w ich mocy.

III Stacja: Wybuch silnych uczuć
Często następną reakcją jest gniew, narzekanie, pretensje. W tym wypadku zwrócone były przeciw koledze, który spóźnił się do pracy. Pacjent pracował w jego zastępstwie i w tym właśnie czasie wydarzył się wypadek. Potem gniew kieruje się przeciw Bogu: "Nie ma żadnego Boga, nie może być sprawiedliwy ", a wreszcie przeciw personelowi szpitala: "Nie dbają o nic, mają w głowie tylko koniec pracy i swoje własne sprawy". To była dla mnie wielka próba i wielką miałem pokusę, by usprawiedliwiać i Boga, i siebie jako pielęgniarza. Ten etap jest dla bliskich i dla personelu bardzo trudny. Wybuchy emocjonalne są niezrozumiałe, człowiek miotany nimi wydaje się obcy. Trudno dostatecznie mocno podkreślić, jak ważne jest to emocjonalne wyładowanie dla chorego, a także jak bardzo potrzebna jest otoczeniu wiedza o tym. Ze znaczenia tej stacji powinien sobie zdawać sprawę i lekarz, i duszpasterz. Dać choremu możność przejścia przez ten etap i wytrwać przy nim - to bardzo ważna posługa.

IV Stacja: Dialog
Jak już sam tytuł wskazuje, stację tę charakteryzuje ogromna gotowość do rozmowy - nawet najciężej chorzy chcą mówić. Szukają partnera i obdarzają wybraną osobę zaufaniem. To szukanie dobrze ilustruje następujący przykład. Pacjent, obecnie umierający, zetknął się ze mną przed sześcioma miesiącami, na początku swego pobytu w szpitalu. Teraz po dłuższym okresie na skutek reorganizacji dyżurów spotykam go znowu. To spotkanie jest wstrząsem także dla mnie. Chory zwraca się do mnie z pytaniem: "Prawda, że już stąd nie wyjdę?" Mówię mu prawdę: "W tej chwili muszę się spieszyć, ale mam wrażenie, że pan chciałby ze mną spokojnie porozmawiać". Potwierdził to, umówiliśmy się. Towarzyszyłem mu aż do śmierci. O czym oni wszyscy chcieli ze mną mówić - i ten chory, i wspomniany już pacjent po wypadku, i wielu jeszcze innych? Zawsze przede wszystkim o tym, co tracą, o swoim życiu, o jego sensie, a także o winie i przebaczeniu. U wszystkich też występował niepokój o los żony i dzieci. Na tym etapie bardzo ważna jest gotowość, by każdego wysłuchać do końca, a zarazem wielka ostrożność w uciekaniu się do gotowych formuł czy to pociechy, czy wyjaśnienia. Jeśli umierający znajdzie partnera do rozmowy, zdobędzie też siłę do szukania własnych odpowiedzi - w konfrontacji z towarzyszem przeżyć, przewodnikiem, który nie wyręcza w wysiłku wędrówki, ale jest obok, blisko. Umierający pytali mnie o moją wiarę - nie o wiarę czy nadzieję głoszoną przez tę czy inną instytucję. Wraz z nimi stawałem się od nowa szukającym i obdarowanym przez Boga. Przeżywaliśmy razem fakt, iż Bóg daje nam swoje dary: dar swej bliskości i żywej nadziei w Jezusie Chrystusie. Stąd płynęła siła pozwalająca trzymać lęk na wodzy; co więcej - rosła nadzieja i przekonanie, że także w samym umieraniu człowiek nie będzie sam, opuszczony. W podobny sposób pytali o mają wiarę i nadzieję także ludzie, którzy nie byli pod wpływem chrześcijańskiego wychowania, stojący z dala od chrześcijańskiej wspólnoty. Starałem się pomagać im w odkrywaniu wartości ich życia i niejako w uczestniczeniu w mojej wierze. Tak też formułowałem modlitwy (czy raczej myśli do rozważania) zrozumiałe dla nich, które mogli częściowo przynajmniej wypowiadać razem ze mną.

Jeśli zabraknie takiego spotkania i rozmowy, jeśli nikt nie współuczestniczy w tym, co przeżywają - ciężko chorzy i umierający popadają w coraz głębszą depresję. A więc owa "stacja dialogu" powinna prowadzić do głębokiego przeżycia akceptacji. Gdy do niej nie dojdzie lub gdy nie wykorzysta się jej możliwości - rezultatem jest głębokie zwątpienie.

V Stacja: Ukojenie
Czas przychodzący po tej stacji na ogół nacechowany jest wielkim spokojem. Często tym, co możemy dać wtedy umierającym, jest bliski fizyczny kontakt - trzymanie za rękę, siedzenie przy łóżku. Trwając tak przy umierającym, często miałem głębokie odczucie, że to ja otrzymuję wielki dar - widząc wielkość, godność ludzkiego życia i gotowości przyjęcia umierania także jako cząstki życia - będącego zadaniem i darem.

Te spostrzeżenia i doświadczenia znajdują potwierdzenie w tym, co mówią i piszą inni: umierający pragnie przeżyć swe życie godnie - z umieraniem włącznie. Potrzebuje przy tym pewności, że jest osoba, wobec której może wyrazić swój lęk, skargę, bezsilność - że zostanie przyjęty i zrozumiany. Wszyscy wiemy, że lęk, który można wypowiedzieć jest już przez to samo jakby mniejszy. A więc potrzebny jest na podorędziu ktoś czuwający, ktoś, kto by był pomocny, gotów stać się towarzyszem-przewodnikiem, gdy przyjdzie ta chwila. Musi to być gotowość towarzyszenia także w samym umieraniu. Czy każdy człowiek nie ma wręcz prawa do takiej pomocy?

Jeszcze raz trzeba tu podkreślić, że chodzi o pomoc w całym szerokim zakresie. Oczywiście potrzebna jest staranna pielęgnacja i ograniczenie bólu poprzez właściwie dobrane i stosowane leki. Ale także rozmowa z umierającym o jego przeżyciach - lęku, samotności, smutku. (Umierający sam wybiera sobie jej partnera). Rozmowy trzeba kontynuować, aż wyrośnie z nich prawdziwy, głęboki międzyludzki związek. Rozmowy i zawarcie tego rodzaju przymierza pomagają umierającemu odnaleźć się wewnętrznie w obliczu umierania (przede wszystkim emocjonalnie) - tak iż staje się zdolny umrzeć taką śmiercią, jaka harmonizuje z całym jego życiem. Umieranie nabiera sensu, gdy uda się je zobaczyć, zinterpretować jako zakończenie i dopełnienie życia. Wierzący doświadczają go jako przejścia, przekroczenia progu, za którym odnajdują Boga.

Bliscy i ich zachowanie
Każdy ma prawo do pomocy, do przewodnika w umieraniu. Kto ma tę służbę pełnić? Dawniej czyniła to rodzina. A dziś kto? Pacjenta otaczają siostry i pielęgniarze, lekarze, rodzina, ewentualnie także ktoś z duchowieństwa. Możliwości okazania tego rodzaju pomocy zależą od chęci i życzenia pacjenta, który swym zachowaniem okazuje, kogo pragnie w ten sposób mieć przy sobie. To z kolei zależy od nastawienia wszystkich tych osób, od ich postawy. O tym myśli się o wiele za mało. Trzeba jasno powiedzieć, że tego rodzaju kontakt zmusza wszystkich do wyboru - trzeba albo głęboko zaangażować się jako osoba, jako człowiek, albo włączyć skuteczne mechanizmy obronne. Ten, kto podejmuje się towarzyszyć umierającemu, sam także potrzebuje pomocnych związków z ludźmi - czy będzie to zespół, w którym się pracuje, przyjaciel czy środowisko współwierzących. Przewodnik sam musi także mieć kogoś, przed kim odsłoni swój lęk, słabość, niedorastanie do sytuacji - by umocnić się przez to do nowego spotkania. On sam staje wobec prośby: wejdź w moją samotność, weź w siebie cząstkę mego lęku, wysłuchaj mojej skargi, nie odpychaj mnie, pozostań przy mnie, trzymaj mnie za rękę, daj mi nadzieję. To sprawa bardzo trudna, dlatego podobnie jak umierający, tak i ten, kto mu towarzyszy, również potrzebuje wsparcia, aby mógł przyjąć jego umieranie i iść ten kawałek drogi razem z bliźnim, który teraz umiera. Sam temu zadaniu nie podoła.

Jeśli zapytać, kto przyjmie na siebie zadanie towarzyszenia umierającemu, z reguły otrzymuje się w odpowiedzi wyjaśnienia, dlaczego byłoby lepiej, aby to uczynił raczej ktoś inny. Lekarz mówi - nie wolno mi nigdy tracić nadziei, a mówić o śmierci to godzić się na nią, czyli rezygnować z właściwej roli tego, kto leczy. Pielęgniarki twierdzą, że ta sprawa należy do lekarza, a ponadto nikt ich nie uczył, jak mają to robić. A jednak to one właśnie są najbliżej umierającego. Krewni bardzo często czują, że czuwanie przy umierającym to zadanie ponad siły. I rzeczywiście w warunkach szpitalnych ich możliwości kontaktu z chorym bywają bardzo ograniczone. Fakt, że osoby z rodziny dzieliły z chorym dotychczasowe życie, sprzyja owej ostatecznej bliskości, ale to nie zawsze może wyrównać braki równowagi psychicznej, doświadczenia i także możliwości przebywania z chorym. Duszpasterze ze swej strony skarżą się, że przypisuje się im rolę zwiastunów śmierci, że w szpitalu czują się obcym ciałem, niemal zawadą - a o ciężkim stanie chorego i zbliżającej się śmierci informuje się ich zbyt późno.

Istnieją jeszcze inne mechanizmy obronne, maski nie dopuszczające do spotkania człowieka z człowiekiem. Gdy chodzi o personel szpitalny jest to najczęściej maska bezosobowości. Umierający jest przedmiotem, widzi się w nim przypadek mieszczący się w szpitalnej rutynie. Nie ma miejsca ani czasu na rozmowy. Od strzykawki po maskę tlenową, wszystko może stać się obronnym rekwizytem. Lekarze mają jeszcze do dyspozycji jedno dodatkowe narzędzie - język: "Chorzy nie rozumieją, co się do nich mówi". I rzeczywiście - każdy lekarz potrafi mówić tak, by go nie rozumiano, choć w zasadzie mowa ma cel inny. Krewni pacjenta posługują się maską fałszywych obietnic - "za parę tygodni wszystko będzie dobrze, sam zobaczysz" - albo zaaferowania czy też beztreściowego gadulstwa. Także duchowni posiadają swoje maski, za którymi bywają bardzo dokładnie ukryci: czynności obrzędowe, język kazaniowy, pośpiech. Proszę w uwagach tych nie widzieć surowej oceny, lecz wezwanie, apel...

Sens tego wezwania znakomicie wyraża się w książce T. Brochera List do psychoterapeuty.

...proszę, usłysz to, czego ci nie mówię. Nie daj się zwieść moim wybiegom. Noszę tysiąc masek, które boję się zdjąć. A przecież żadna z nich nie jest moją twarzą. Zachować się tak jakby to sztuka, która stała się moją drugą naturą. Ale ty nie daj się oszukać - na miłość boską, nie pozwól mi wyprowadzić ciebie w pole.
Robię wrażenie, że jestem przystępny, jakby wszystko we mnie było słoneczne i wesołe, z zewnątrz i wewnątrz, jakbym był samym zaufaniem i spokojem, jakbym był spokojną wodą, jakbym sam o wszystkim łatwo rozstrzygał i nikt mi nie był potrzebny. Nie wierz mi, proszę, nie wierz. Zewnętrznie mogę wydawać się pewnym siebie, ale to tylko maska. Pod spodem nie ma nic, co by ją przypominało. Pod spodem jestem ja, taki jaki jestem: zagubiony, przestraszony, samotny. Ale wszystko to ukrywam. Nie chciałbym, aby ktoś to zauważył. Kiedy tylko pomyślę o swojej słabości, ogarnia mnie strach, boję się zbliżyć do ludzi. Dlatego szukam masek, za którymi mógłbym się ukryć. Stąd ta błyskotliwa, gładka, chytra fasada, pozwalająca oszukiwać, osłaniająca przed przenikliwym wejrzeniem, które poznałoby się na mnie. Takie wejrzenie mogłoby mnie uratować. I wiem o tym. Ale musiałoby łączyć się z miłością, z pełną akceptacją. Tylko to dałoby mi pewność, której sam w sobie nie mogę wzbudzić, pewność, że coś jestem wart. Ale tego ci nie powiem. Nie podejmę tego ryzyka. Boję się tego. Boję się, że twoim spojrzeniem nie kieruje miłość i gotowość przyjęcia mnie.
Pytasz, kim jestem? Kimś z tych, kogo dobrze znasz, bo jestem każdym, kogo spotykasz, każdym mężczyzną i każdą kobietą na twojej drodze.
(Dziwne spotkanie - fragment)

A więc co robić?
Przede wszystkim musimy więcej myśleć, znaleźć w życiu więcej miejsca na refleksję. Zrozumieć, że nie możemy skracać swego życia; ci zaś, co wykluczają zeń umieranie, także swoje własne umieranie, żyją krócej. Nie możemy zatkać uszu na wezwanie umierających, odmówić im prawa do pomocy, do wsparcia w czasie umierania. Skoro tak, to musimy też wziąć pod uwagę położenie ludzi, którzy takiej pomocy powinni udzielać, czy to z racji swego zawodu, czy z uwagi na pokrewieństwo albo związek z danym człowiekiem. Zaistnienie takiej sytuacji sygnalizuje już tak często używane określenie: "Beznadziejny przypadek". Także bliscy czy ci, co bliskimi się stali, tracą wraz z chorym perspektywy na przyszłość i całą nadzieję - jak więc mogą pomagać, towarzyszyć, prowadzić?

Zarówno sytuacja samych chorych, jak i ich rodzin, jest dziś inna niż dawniej, a więc pomoc dla nich musi też być inna.

Co dalej? Jak znaleźć ludzi, jak pokazać im motywy, które skłonią ich do zaangażowania się, jak ich przygotować do tej służby człowiekowi?

Przede wszystkim jednak trzeba się zastanowić, jaki jest cel takiej pomocy? Czy w obliczu śmierci można jeszcze coś pozytywnego zdziałać? Otóż można. Można pomóc pacjentowi w urzeczywistnieniu własnej istoty, w wykorzystaniu wszystkich pozytywnych sił zawartych w jego osobowości - a dzięki temu w godnym umieraniu. Musimy pomóc umierającemu odnaleźć siebie, a tym samym także wiarę w Boga - to znaczy wiarę w Tego lub To, przez co jego życie i umieranie nabierze ostatecznego celu. Ten cel zakłada partnerstwo, obecność kogoś, kto będzie prowadził chorego, a nie tylko dorywczo wspomagał.

Moim zdaniem czas już najwyższy, by lekarze i pielęgniarki otrzymali pomoc w wypełnianiu także tego typu służby przy umierających, służby, której życie od nich wymaga. Informacja i ćwiczenia w tym zakresie mogłyby dodać im odwagi i umocnić w decyzji niecofania się przed tym zadaniem, choć jest ono rzeczywiście niesłychanie trudne - przede wszystkim dlatego, że nim je podejmiemy, musimy sami postawić sobie pytanie: co ostatecznie znaczy dla mnie drugi człowiek; jak ja sam żyję, z czym przychodzę na spotkanie z chorym.

Ten sam problem wewnętrznej uczciwości dotyczy także rodziny umierającego. Mam nadzieję, że czytający te notatki przeznaczą w tym miejscu trochę czasu na refleksję nad swoim życiem osobistym i rodzinnym, nad jego układami i odpowiedzialnością, jaka na nich spoczywa.
 


HEINRICH PERA

- "Spotkanie z umierającymi" - fragment książki pt. Sens choroby. Sens śmierci. Sens życia pod redakcją Haliny Bortnowskiej,  Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK, Kraków, 1982

Redakcja Chinmed składa tą drogą serdeczne podziękowanie Wydawnictwu ZNAK za wyrażenie zgody na zamieszczenie powyższego tekstu.