Refleksje o wiosennej edycji Progressteronu
Dominika Dzierżymirska - Podpłomyk

Refleksje o wiosennej edycji Progressteronu

Tegoroczna wiosenna edycja krakowskiego „Progressteronu” przypadła na dwa pierwsze weekendy marca. Organizowany przez Ośrodek Rozwoju Osobistego Kobiet „Dojrzewalnia Róż” festiwal, cieszy się bardzo dużą popularnością i z roku na rok przyciąga coraz większe rzesze kobiet zainteresowanych własnym rozwojem. W przeciągu tak krótkiego okresu czasu odbyło się ponad 90 rozmaitych zajęć i warsztatów. Chciałabym podzielić się z Państwem kilkoma osobistymi refleksjami na ich temat, właśnie z pozycji uczestniczki. A ponieważ warsztaty są zwykle źródłem bardzo indywidualnych wrażeń, dlatego i mnie trudno będzie o nich pisać w tonie innym niż osobisty.

Tym co od razu przykuło moją uwagę, począwszy od samych zapisów do momentu gdy przyszłam na pierwsze umówione zajęcia, to była olbrzymia ilość chętnych i poszukujących. Muszę przyznać, że poczułam wewnętrzną satysfakcję, że jestem jedną z nich. Tym bardziej, że na upatrzone już lata wcześniej warsztaty dostałam się niemalże przysłowiowym cudem. Wszędzie tam, gdzie odbywały się zajęcia, dało się odczuć to trudne do wyrażenia słowami poczucie specyficznej więzi i wzajemnego zrozumienia. W przerwach poszczególnych sesji nie widziałam jedynie tłumu zaaferowanych i pogrążonych w zwykłych rozmowach kobiet, lecz raczej osoby, które skupiwszy się w grupy, wyraźnie się wspierały, nawiązując przy tym prawdziwie serdeczną nić porozumienia. Wokół czuć było dużo kobiecego ciepła i życzliwości. Nawet rozmieszczone nieopodal sal zajęciowych stoiska z różnymi kobiecymi gadżetami wtapiały się w ten niecodzienny, niemalże odświętny nastrój - bardzo miłe doświadczenie.

Pierwsze warsztaty poprowadziła Olga Haller, psychoterapeutka Gestalt, znana również ze znakomitych artykułów publikowanych w miesięczniku „Zwierciadło”. Zajęcia te były jednymi z najbardziej obleganych, miejsca na nie rozeszły się wprost błyskawicznie, czemu absolutnie się nie dziwię i z perspektywy byłej uczestniczki stanowczo mogę stwierdzić, że ich sława jest w pełni zasłużona.
Warsztaty pod hasłem „Ciała naprzód, odkryj źródła swojej seksualności” okazały się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. To zdumiewające, jak poprzez umiejętnie kierowaną rozmowę, zbudowanie odpowiedniej atmosfery i kilka prostych, ale naprawdę świetnie skomponowanych ćwiczeń, Oldze Haller udało się znakomicie poruszyć zgromadzone kobiety. Wszystko po to, by uświadomić im ich skrywany potencjał, dodać odwagi do działania, wiary w siebie i własną kobiecość oraz zachęcić do podzielenia się własnymi, nierzadko intymnymi refleksjami i przeżyciami. Wszystkie te zabiegi pozwoliły między innymi zobaczyć, to, jak wiele z nas – kobiet (i nie tylko!) - wciąż nie potrafi rozróżnić zwykłego dotyku i przyjacielskiego ciepłego gestu, od tego, który ma w sobie zabarwienie czysto seksualne. Gubiąc się w tym zupełnie, już tak, na wszelki wypadek, z czasem zamykamy się na każdy dotyk, nie będąc świadomym, ile przez to tracimy. Fizyczna bliskość z drugim człowiekiem okazuje się posiadać wiele wymiarów. Lubimy i potrzebujemy, i to zarówno kobiety jak i mężczyźni, ciepła płynącego z dotyku. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku, Harry i Margaret Harlow jednoznacznie wykazali w swoim eksperymencie z małpami, że brak ciepłego kontaktu fizycznego między osobnikami powoduje między innymi poważne zaburzenia w sferze emocji. To właśnie dotyk jest jedną z najbardziej spontanicznych i pierwotnych form kontaktu. Służy do okazywania sobie tak samo uwagi, jak i uczuć. Zarówno w sytuacjach trudnych, jak i w obliczu bezpośredniego zagrożenia większość nas wykazuje odruch fizycznego zbliżania się do drugiej osoby. Dotyk ma również funkcję kojącą i uspokajającą – popatrzmy na ludzi pocieszających się nawzajem – co robią? Odruchowo przytulają się i głaszczą. Słowa często nie są im już w ogóle potrzebne. Dlaczego jednak nie czujemy się zakłopotane gdy przytulamy i głaskamy np. nasze dzieci czy czworonożnych przyjaciół, a zaczynamy być bardzo spięte kiedy ktoś dotknie naszej dłoni albo obejmie ramieniem? Czy takie zachowanie koniecznie musi stanowić zaproszenie do kontaktu erotycznego? Na pewno nie. Różnica miedzy zwyczajnym i spontanicznym okazywaniem komuś sympatii czy zrozumienia, a manifestacją zainteresowania seksualnego jest naprawdę ogromna. Dyskredytując jednak formę kontaktu przez dotyk jako taki, zatraciłyśmy umiejętność trzeźwej oceny i prawie wszystko sprowadziłyśmy do jednego aspektu. Strasznym i niesłusznym uproszczeniem wydaje się być to, co stanowi podstawę takiego myślenia – ponieważ od pokoleń żyjemy w przekonaniu, że nasze ciała są niedoskonałe i nieczyste, to siłą rzeczy cielesny dotyk również musi właśnie taki być. Dlatego koniecznym stało się, aby w ramach warsztatów odbyć krótką podróż w głąb siebie, która w efekcie pozwoli na nowo nauczyć się rozróżniać rodzaje dotyku. Czyż nie jest to fascynujące?

Stąd było już bardzo blisko do poruszenia kilku innych ważnych zagadnień odnośnie powszechnie panujących poglądów na temat kobiecej seksualności. Szczerość, która zapanowała w trakcie rozmowy na ten temat, spowodowała, że być może niektóre z nas po raz pierwszy otwarcie i świadomie przestały spychać na margines tę część naszej natury. Większość naszych myśli, pragnień czy działań, które zgodnie z obowiązującymi społecznymi przekonaniami niegdyś uznawałyśmy za wstydliwe albo wręcz nieprzyzwoite czy brudne, nagle okazało się być zupełnie normalne i w porządku! Niektóre z nas przyznały nawet, że są one niezbędne jeśli chce się mieć z seksu w ogóle jakąś przyjemność. Przede wszystkim zaś jednak, pozwalają nam one, już bez zbędnych i fałszywych zahamowań, podejść dojrzale do zagadnienia własnej seksualności. Zaakceptować, docenić i cieszyć się nią, by w pełni świadomie, prawdziwie i głęboko odczuwać piękno aktu seksualnego. Poprzez to wspólne doświadczenie uświadomiłyśmy sobie, że pomimo pozornie panującej ogólnej swobody, samo mówienie o seksie wciąż nie jest łatwe i nastręcza szereg trudności. Odniosłam wrażenie, że nawet tym najśmielszym przychodzi to czasami z pewnym trudem. Zastanawiałyśmy się razem co może być powodem takiego stanu rzeczy. Chcemy, a boimy się. Dlaczego? Wokół zagadnienia kobiecej seksualności narosło wiele społecznych mitów. Ich moc okazuje się być niezwykle silna i potrafi mocno zatrzymać nas w rozwoju. Być może trudno w to uwierzyć, ale kobieta otwarcie przyznająca się do faktu, że potrafi czerpać satysfakcję z udanego życia seksualnego, kobieta zaprzyjaźniona z własnym ciałem i otwarta na tę tematykę, publicznie nadal jest oceniana raczej negatywnie i kojarzona głównie z rozwiązłością oraz płytkim skupieniem się na doczesnych przyjemnościach. I choć w środku instynktownie możemy czuć, że wcale tak nie jest, to pojawiająca się obawa odrzucenia i negatywnej oceny ze strony innych, sprawia, że zaczynamy same podtrzymywać taki krzywdzący sąd. Nie wiedząc nawet kiedy, zaczynamy powoli tracić kontakt ze swoją seksualnością. Zamykamy się na nią, odrzucamy, tłumimy własne pragnienia i mylnie interpretujemy sygnały wysyłane i odbierane przez nasze ciało. Odczuwany lęk powoduje, że pozostajemy głuche zarówno na potrzeby swoje, jak i partnera. Zupełnie nie potrafimy odczytać tego, co cały czas usiłują powiedzieć nam nasze ciała. Do tego wszystkiego okazuje się, że w XXI wieku wciąż sądzimy, że tylko mężczyźnie wypada otwarcie przyznać się do swoich seksualnych fantazji i pragnień. To tak, jakby mężczyzna był jedyną seksualną istotą na ziemi. Dlaczego więc, czytając książki o rozwoju ludzkiej seksualności dowiadujemy się, że znacząco większe ogólne przyzwolenie na własną cielesność i sygnały z niej płynące, panowało na świecie dużo, dużo wcześniej? Z przeprowadzonych przez Nancy Friday badań jednoznacznie wynika, że kobiece fantazje erotyczne bywają niejednokrotnie dużo bardziej urozmaicone i rozbudowane niż męskie! Ale z kolei są znacznie częściej ukrywane i tłumione.

Większość kobiet podczas tego warsztatu już na wstępie przyznała, że to czego głównie oczekuje, to właśnie pomocy w ponownym odczuwaniu jedności ze swoim ciałem. Taką harmonię możemy łatwo zaobserwować u małych dzieci. Według uczestniczek zaistniałe rozdzielenie wynika często z braku akceptacji własnej cielesności, będącej w jakiś sposób w niezgodzie z obowiązującymi trendami. A przecież nie może być mowy o pełnym odczuwaniu swojej seksualności, gdy choć trochę nie lubimy swojej cielesnej powłoki! Wynosimy umysł na piedestał i chlubimy się tym, ale ciało schowaliśmy w głębokiej i mrocznej piwnicy. Takie rozdarcie prędzej czy później na pewno nas zaboli. Oddzieliłyśmy ciało od głowy i traktujemy je jak coś obcego i uciążliwego. W następstwie czego bardzo dziwimy się, że seks może nie sprawiać nam przyjemności. A jeśli już nawet sprawia, to powoduje poczucie winy, w związku z czym ciężko tu mówić o prawdziwej pełni przeżywania. Choć otwarcie obawiamy się do tego przyznać, to wewnątrz siebie odczuwamy dyskomfort z powodu sztucznego podziału na głowę i resztę ciała, ze szczególną dyskryminacją tego, co ukryte między nogami. Jednocześnie instynktownie czujemy, że żeby być naprawdę, musimy jak najszybciej na nowo zaprzyjaźnić się ze swoim ciałem, pokochać je i wsłuchać w sygnały z niego płynące. I to nie tylko już w aspekcie seksualnym. To wszystko jest przecież częścią należnego naszemu ciału szacunku, a nie zaś mylnie interpretowaną rozwiązłością! Tymczasem przestrzegając zastarzałych konwenansów, posłusznie słuchając matek, babek i prababek, przekonane o swojej wydumanej „nieczystości”, często nie lubimy nawet wyglądu własnych najintymniejszych miejsc. Obawiając się ich dotknąć, czy dokładniej obejrzeć, same w ten sposób dodatkowo je dyskryminujemy, zaliczając do tzw. gorszych i niepotrzebnych części ciała. Nie jest przypadkiem, że nasz język jest tak bardzo smutny i ubogi jeśli chodzi o ich określanie. I o ironio, prawdziwie swobodny dostęp do nich ma niejednokrotnie właściwie jedynie nasz ginekolog. Tak naprawdę odważne i wolne od oceny przyznanie się (najpierw przed samą sobą) do odczuwania seksualnej przyjemności, do potrzeby doznawania różnego rodzaju wrażeń zmysłowych, do przeżywanych na jawie i we śnie rozmaitych fantazji seksualnych, do ciągle jeszcze omawianego z rumieńcem i dreszczykiem tematu masturbacji, czy też do poczucia sympatii wobec własnej waginy, pozostaje w naszym społeczeństwie jeszcze w sferze marzeń. Ale na szczęście niektóre marzenia się spełniają.

Patrząc zaś z drugiej strony, zupełnie paradoksalnie, dosłownie wszędzie możemy przeczytać czy obejrzeć „jak dobry seks wyglądać powinien”. Dostajemy szczegółową instrukcję z komentarzem jak, gdzie i ile razy jest najlepiej. Dla wszystkich bez wyjątku. Coś co mogłoby być ciekawą inspiracją, staje się przymusem. Chcąc za wszelką cenę sprostać gazetowym opisom czy filmowym scenom łatwo zgubić drogę do samych siebie. Nie pozwalamy naszemu ciału spokojnie się poprowadzić i nie wczuwamy się też w drugą osobę. Efektem będzie poczucie niespełnienia, lęk, świadomość niesprostania wyzwaniu, a dalej liczne blokady i wycofanie, albo też nadmierne i sztucznie wystudiowane eksponowanie swojej seksualności. Korzystajmy jak najwięcej z wiedzy i doświadczenia innych, ale nie w czysto automatyczny i bezkrytyczny sposób. Zaczynajmy od początku, a nie od końca.
Tak naprawdę wystarczy przecież po prostu na chwilę zatrzymać się, wsłuchać uważniej w siebie, odrzucić pokusę ciągłego oceniania i brania udziału w jakimś niedorzecznym wyścigu. Można popatrzeć choćby na grację bawiących się swobodnie dzieci. Dzieci, które nie zdążyły jeszcze przejąć od nas pewnych zgubnych wzorców i póki co akceptują każdą część swojego ciała bez wyjątku. Recepty na to nie odnajdziemy we współczesnych czasopismach o superludziach, a jedynie decydując się na daleką podróż w głąb siebie.
Według mnie zapanowała niepokojąca presja oraz kategoryczność sądów odnośnie tego, co we współczesnym seksie jest dla każdego z nas (bez wyjątku) jedynie słuszne, a nawet i modne (sic!). Taka forma mówienia o ludzkiej seksualności zamiast otwierać, rozwijać i uczyć, jeszcze bardziej nas onieśmiela, zamyka i oddala od świadomego odczuwania naszych ciał. Miłe Panie, myślę jednak, że nie wszystko stracone! Wciąż na szczęście jest skąd czerpać! Jesteśmy winne podziękowania wcześniejszym kulturom za to, że uważnie je studiując, mamy szansę na nowo odnaleźć i przypomnieć sobie, po co między innymi zostało dane nam ciało.

Poczułam to wszystko bardzo wyraźnie, uczestnicząc w tych zajęciach. Niewątpliwym sukcesem tych zaledwie kilku godzin wspólnej pracy był fakt, że siedząc razem w tamtej sali, głośno przyznałyśmy, iż nasza seksualność jest równoprawną częścią naszego człowieczeństwa. W dodatku piękną i ważną. I w związku z tym powinnyśmy nareszcie przestać obawiać się przyznania, że seks jest źródłem prawdziwej radości i przyjemności.

Odważmy się więc pójść za swoim wewnętrznym głosem. Nie zważajmy na to co jest nam narzucane, na to co rzekomo wypada bądź nie. „Odczarowane”, mądrzejsze i pomysłowe, poczujmy swoją kobiecość, zaufajmy jej i pozwólmy naszym ciałom się obudzić. I choć prawdziwie swobodnego i pewnego mówienia o seksie, o swoich potrzebach, doznaniach wciąż jeszcze musimy się uczyć, to odniosłam wrażenie, że podczas tego warsztatu wiele z nas zrozumiało, jak istotną sprawą jest prawdziwa akceptacja i rozwijanie własnej seksualności.
Te warsztaty były naprawdę dobrym początkiem pracy nad sobą, furtką do nowych możliwości i wspaniałym spotkaniem kobiet. Olga Haller jest jednym z najcieplejszych i najbardziej otwartych terapeutów jakich miałam okazję poznać. Niezwykle kobieca, wręcz ujmująca. Potrafi wspierać, poprowadzić i co najciekawsze przez ten cały czas być po prostu jedną z nas.
Podobno były to najdłuższe jak dotąd festiwalowe warsztaty na ten temat, a jednak żadna z nas nie zauważyła kiedy minęło prawie 6 godzin i nie ukrywała żalu i zdziwienia, że to już koniec. Pozostały wywołujące ciepły uśmiech wspomnienia, odkrycie, że warto nauczyć się wczuwania w siebie i w drugą osobę, wrażenia płynące z ćwiczeń i kobiecych rozmów oraz lektura książek Nancy Friday i Felice Dunas. To sporo, a więc – ciała naprzód!

Uzbrojona w doświadczenia z pierwszego dnia, jeszcze odważniej i pewniej ruszyłam na kolejne zajęcia, które w pewien sposób uzupełniły te wcześniejsze. Warsztat „Ogród płodności” Bogdy Pawelec traktował tym razem o naszych różnych zmaganiach z szeroko rozumianym macierzyństwem.
Zobaczyłyśmy macierzyństwo z różnych stron – począwszy od sfery planów i oczekiwań, poprzez pryzmat społecznych przekonań, ludzkich starań, czy wreszcie przeżywanych osobistych niepowodzeń, bolesnych strat oraz odczuwanej ambiwalencji.

Najwięcej emocji wywołał temat niepłodności i problemów z nią związanych. Czas osobistych dramatów i zmagania się z opinią bliskiego i dalszego otoczenia właściwie zdominował większość zajęć. Niełatwo w naszej kulturze przyznać się, że mamy kłopoty z prokreacją, choć dane statystyczne mówią, że bezowocnie starających się par jest coraz więcej. To temat wciąż mocno wstydliwy, bowiem w dobie gloryfikacji ludzi sukcesu, taka prawda powoduje totalne załamanie starannie budowanego superwizerunku. Dużo chętniej mówimy o każdej innej własnej chorobie, niż o kłopotach z poczęciem. Przecież to takie naturalne i proste, nad czym się tu zastanawiać? I jak tu powiedzieć, że czasem właśnie owa natura albo nawet i my sami działamy nieświadomie zupełnie na odwrót? Cierpimy w samotności, wymyślając coraz to nowe historyjki zaspokajające ciekawość otoczenia. W uszach wciąż świdruje pytanie: „a kiedy wy”? No bo dzieci cały czas „mieć wypada”. Nieważne czy czujemy się na siłach by dojrzale wejść w rolę rodziców, nieważne czy mamy za sobą długoletnie bezowocne i frustrujące lata starań. Dzieci trzeba mieć i już. Trzeba, choć dawno przestały być one rodzicielską polisą na życie i zabezpieczeniem naszej starości. Nikt o to nikogo nie pyta, nikt o tym nie chce rozmawiać. Rodzi to niebezpieczeństwo zbyt lekkiego podchodzenia do rodzicielstwa jako takiego; zapominamy, że dobrze jest być do tego przygotowanym nie tylko fizycznie, ale również psychicznie i duchowo. Najważniejszym jest bycie w zgodzie z obowiązującym społecznym wizerunkiem. Szczególnie w przypadku kobiet. W naszym kraju kobieta równa się matka. Nie wiedzieć czemu w pewnym momencie nie można być jednocześnie i jednym i drugim. Nie ma innej społecznie akceptowalnej drogi. Kobiecie nie posiadającej w pewnym wieku potomstwa, automatycznie odbiera się również jej kobiecość. Jeśli więc nie jest już kobietą, nie może być matką, to kim właściwie jest? A może w ogóle jej nie ma?

Tak właśnie czuło się kilka zgromadzonych na warsztacie kobiet. Jakby ich własne życie nie było nic warte. Jeśli do tego dołączymy nierzadko niestety spotykaną postawę personelu medycznego, której nie boję się nazwać nieetyczną, wtedy rzeczywiście znika nie tylko kobieta, ale po prostu znika cały człowiek. To co zostaje, to głęboko zranione człowieczeństwo i zdeptana kobiecość. Nierzadko następuje zrównanie do roli seryjnego inkubatora, który będąc przedmiotem martwym, nie potrzebuje żadnego wsparcia, wyjaśniania, czy zgody na kolejne badania i zabiegi. Jest też zapewne pozbawiony wszelakiego czucia, nie płacze i zapewne też niczego nie przeżywa.

Wywiązała się żywa dyskusja. Długo tłumiona potrzeba wyjawienia doświadczanego poczucia krzywdy i wiele wylanych łez uczestniczek spowodowało, że zasłona milczenia nagle opadła. Ogrom zgromadzonego w jednym miejscu bólu i rozważne kierowanie dyskusją przez prowadzącą doprowadziło nas do pewnych, jakże ważnych wniosków. Po pierwsze, takie przedmiotowe i techniczne traktowanie kobiet przez lekarzy zupełnie nie przekłada się na wyczekiwane efekty; zamiast tego powoduje u nich drastyczne obniżenie poczucia własnej wartości. Choć rzeczywiście tak jest, że większość z nas zwykle bardzo pragnie prędzej czy później zostać matką, to jest to na tyle delikatna sprawa, że od początku do końca powinna pozostać kwestią indywidualnego wyboru. Bo macierzyństwo to, obok miłości, przecież ogromna odpowiedzialność. Gdy borykamy się z niepłodnością, zewnętrzny nakaz posiadania dzieci bywa niejednokrotnie ogromnie bolesny, czemu towarzyszy poczucie wielkiego niezrozumienia. Z czasem jednak przychodzi stanąć twarzą w twarz z pytaniem: jak długo, do jakiego momentu i w jaki sposób należy się starać? Nie bacząc zupełnie na zdanie innych, na namowy rodziny i lekarzy, na to pytanie każdy powinien odpowiedzieć sobie sam. Koniecznie. Jest to bardzo trudne, ale jednocześnie prawdziwie wyzwalające.
Temat niepłodności cały czas wywołuje bardzo silne emocje. Nie bez powodu niemożność posiadania dzieci i czas starania się o nie, w rankingu pomiaru poziomu stresu wobec przeżywanych wydarzeń życiowych znajduje się obok zmagań z chorobą nowotworową. Z doświadczeniem śmierci i straty ludzie ci spotykają się praktycznie każdego dnia, nierzadko przez długie lata. Często zupełnie samotnie, w milczeniu. Bo przecież jak na zewnątrz nic nie widać, to problemu nie ma. Żyją prawie tak samo jak inni, chodzą do pracy, do sklepu, jedzą, oddychają. Trwają. Od diagnozy do diagnozy. Od nadziei do kolejnego rozczarowania. Ale nadchodzi moment, że wewnętrzne napięcie sięga zenitu, konflikty i wzajemne pretensje stają się codziennością, a zaprogramowany co do dnia i minuty seks przestaje być spontanicznym aktem łączącym dwoje ludzi. Ludzi publicznie pozbawionych prawa do bólu i rozpaczy oraz psychicznego wsparcia lekarzy – wszak według wielu z nich niepłodność jest tylko problemem ściśle medycznym, ukierunkowanym na określony organ, po co więc mieszać tu „jakąś” psychikę i emocje...

Do niedawna niedoszli rodzice nie mieli również prawa do pożegnania. Zarówno z dziećmi utraconymi, jak i z tymi, które będą musiały pozostać na zawsze w sferze ich marzeń, bo na pewno nigdy się nie pojawią. Bogda Pawelec od lat pomaga właśnie w takich rozstaniach i wie, że są one niezbędne, by para mogła spokojnie iść dalej. Nie odmawia jednak nigdy kobietom prawa do odczuwania tęsknoty za swoim nienarodzonym dzieckiem, co więcej, otwarcie mówi, że najprawdopodobniej będzie ona im towarzyszyć już zawsze, bo taka jest nasza kobieca natura. Pozostaje nam tylko z pokorą to przyjąć i zaakceptować jako część naszej życiowej historii. Nie próbujmy po raz kolejny uciekać i zaprzeczać własnym uczuciom.
A co zrobić w sytuacji, gdy kobieta/para sądzi, że chce dziecka, lecz okazuje się, że jest to podyktowane głównie uleganiem bezwzględnej presji społecznej, a nie wynikiem wewnętrznej potrzeby? Czy okresowa niepłodność może wynikać właśnie z takiego braku kontaktu z własnym wnętrzem i lęku przed oceną otoczenia? Odpowiedź jest niestety twierdząca. Podobna sytuacja może zaistnieć, gdy butnie lekceważymy ograniczenia i wytrzymałość naszych ciał. Największe osobiste dramaty pojawiają się, gdy dochodzimy do tego, że nasze niepowodzenia wynikają z tej właśnie głębokiej niewiedzy i uciekania od prawdy o nas samych.

Dlatego dobrze jest, gdy zawczasu pozwolimy, by nasz wewnętrzny głos do nas przemówił. Zrozumiemy czego chcemy, a czego nie. Nie możemy przy tym zapominać, że rozterki, wątpliwości i obawy są czymś zupełnie normalnym i towarzyszą wszystkim potencjalnym rodzicom. Ale samostanowienie i wolny wybór jest prawem każdego człowieka. Wolno nie chcieć i wolno się bać. Choć prawdziwa kobiecość zawsze zawiera w sobie element macierzyństwa, to nie jest jednak jego synonimem. Podobnie rodzicielstwo nie jest jedynym warunkiem prawdziwego człowieczeństwa. Głęboko wierzę, że można być dobrym i szczęśliwym człowiekiem nawet wtedy, gdy nie posiada się potomstwa. Bezdzietna kobieta mająca w sobie wielkie pokłady macierzyńskich uczuć, potrafi emanować naprawdę wielkim ciepłem, i co jest bardzo piękne, a zarazem potrzebne, jest w stanie podarować swoją bezwarunkową miłość również innym potrzebującym jej istotom.

W czasie tych zajęć otwarcie przyznałyśmy, że uparcie czekając na dziecko, często zapominamy, że jego pojawienie się zwykle zmienia wszystko. Na zawsze. Wraz z jego obecnością wchodzimy w kompletnie nową przestrzeń, uczymy się i doświadczamy rzeczy pięknych i niezwykłych, ale by stać się naprawdę dojrzałym rodzicem musimy od początku również mieć świadomość przejściowych trudów i strat, które wiążą się z tą życiową rewolucją. Odchodząc od wyidealizowanego wizerunku, oszczędzimy i sobie, i dziecku niepotrzebnych rozczarowań. Powołanie nowego życia nakłada na nas wielką odpowiedzialność za drugiego człowieka oraz nowe obowiązki, nie może być więc wynikiem chwilowego kaprysu czy zaspokojeniem oczekiwań otoczenia. Dostając swoje długo wyczekiwane dziecko, mamy często tendencję do nadmiernego chronienia go, a nawet traktowania go jak swojej prywatnej własności. Nie chcemy pamiętać o tym, co jest naturalną koleją rzeczy - że dziecko przychodzi do nas zaledwie „na chwilę”. I choć jest przepięknym darem, to pozostaje odrębnym, niepowtarzalnym bytem i trzeba mu w odpowiednim czasie pozwolić pójść w swoją stronę. Dziecko nie może być nagrodą za czyjeś nieudane życie, receptą na bolesną samotność, czy rekompensatą długich lat bolesnych starań. Nie może być tą jedną jedyną treścią naszego życia, bo z czym zostaniemy gdy od nas odejdzie? No i czy w takiej sytuacji w ogóle pozwolimy mu odejść? Stąd, póki tylko możemy, doświadczajmy jak najbardziej świadomie swojej kobiecej obecności na tym świecie, na bardzo różnych poziomach. Szukajmy swoich dróg, dzielmy się sobą, twórzmy, doświadczajmy, cieszmy życiem i obecnością innych. Tak naprawdę dopiero wtedy nasze macierzyństwo stanie się prawdziwie dojrzałe i głębokie. I może okazać się jednym z najpiękniejszych i najbardziej niezwykłych rozdziałów naszego życia.
Kiedy pisałam ten tekst, festiwal dobiegł już końca. Przycichł ogólny kobiecy gwar i zamieszanie w Krakowie. Będziemy o nim pewnie jeszcze czytać tu i tam i zastanawiać się gdzie to zapiszemy się w następnym roku.

Bardziej świadome siebie i swojej kobiecej tożsamości, patrzące odważniej w przyszłość i bogatsze o te i inne refleksje poczułyśmy, że właśnie takie głębokie spotkania wielu kobiet mają swoją wielką, niezwykłą Moc. Moc, którą musimy koniecznie wykorzystać. Działa bowiem ona niczym najlepsza terapia, podobnie jak czasem słowa jakiegoś wiersza czy piosenki, niezapomniana scena w filmie czy zasłyszane od kogoś jedno mądre zdanie. Oczywiście jeśli tylko zechcemy ją dostrzec i na chwilę się nad nią pochylić. A potem czerpać, czerpać i czerpać…

Cieszę się, że mogłam to wszystko poczuć, zobaczyć i przemyśleć. I spotkać te wszystkie kobiety, najprawdziwsze z prawdziwych. Jednocześnie, już po zajęciach, pamiętając najważniejszą ogólną zasadę wszystkich festiwalowych spotkań, a mianowicie to, że „Progressteron” absolutnie nie jest psychoterapią, jeszcze jedna myśl nie chciała mnie opuścić. Ile z nas, stawiając na rozwój i samopoznanie przyszło tam, by naprawdę odnaleźć drogę do samych siebie, a ile wciąż osamotnionych, stłamszonych i przestraszonych życiem kobiet właśnie w ten sposób rozpaczliwie, choć bardzo cichutko, woła o odrobinę uwagi i pomoc?

 

 


Dominika Dzierżymirska - Podpłomyk

 ur. 1975, psycholog, absolwentka Wydziału Filozoficznego Uniwersytetu Jagiellońskiego.