Mnich buntownik

Mnich buntownik

Oto mistrz tybetański zdecydowanie różniący się od innych. Młody, urodził się w reżimie komunistycznym, który do dziś okupuje jego ojczyznę, Tybet. Miano mnicha buntownika, który nadaje mu tytuł autobiografii, nie powinien zmylić czytelnika; Tenzin Kunchap jest buntownikiem w imię wierności, wierności ojczyźnie i Buddzie.

Wywodzący się z prostej rodziny, na tyle jednak dystyngowanej by drażnić komunistów, Tenzin zawdzięcza własnej pracowitości i inteligencji wstęp do Liceum nr 3 w stolicy Lassie, gdzie partia przygotowuje kadrę przyszłych działaczy nomenklatury. Rozgoryczony, porzuca tę świetlaną karierę by przywdziać szaty mnicha buddyjskiego. Ale represje Chińczyków uniemożliwiają mu kontynuowanie nauk w Tybecie. Tenzin ratuje się więc ucieczką i po dziesiątkach przygód pokonuje łańcuch Himalajów i dociera do Indii. Tu czekają go, nieznane we własnym kraju, upały oraz trudy wędrówek po klasztorach tybetańskich na uchodźctwie. Promykiem nadziei jest prywatna audiencja Tenzina u Dalajlamy, nadanie mu statusu mnicha i nowego imienia, które nosi do dziś.

Z godną podziwu odwagą Tenzin powraca do Tybetu, gdzie od nowa zmuszony jest znosić prześladowania. Z wielką powściągliwością opowiada on o więzieniu, przymusowej pracy, o brutalności chińskich oprawców. Kiedy Panchen Lama uzyskuje jego uwolnienie, Tenzin zmuszony jest, po raz ostatni, opuścić swą ojczyznę, gdzie przeżycie stało się dla niego niemożliwe. Otrzymując azyl polityczny we Francji, Tenzin nie znajduje jednak schronienia w zachodnich buddyjskich klasztorach, które uznaje za bardzo rozczarowujące. Daleko od swej rodziny i ojczyzny, Tenzin przeżywa w pełni to, co zgotował mu los i na co nie może się skarżyć: wygnanie. Mając 30 lat jest prawdziwym bohaterem walki ducha przeciwko barbarzyństwu.


 


Fragment książki "Mnich buntownik".

Rozdział: Poprzez lodowe piekło

Podczas pierwszych kilometrów towarzyszy mi wspomnienie Domgo. 
Nigdy nie zapomnę jego hojności: powierzył mnie opiece górali Limi, dał mi na drogę worek pełen żywności, naprawdę zachował się jak ojciec, na co zresztą powoływał się w momencie, gdy zaczepił nas chiński milicjant. Pamiętam ostatnie moje słowa wypowiedziane przy rozstaniu "Odnajdziemy się, jestem tego pewien, w wolnym Tybecie..."
Przy pierwszym postoju, najstarszy z mężczyzn pyta mnie: - Chcesz więc wyjechać za wszelką cenę? Czy w innych krajach jest o wiele lepiej niż tu?
Jak mam mu wytłumaczyć, ze szukam wolności. Jemu, który zawsze się nią cieszył - ja, któremu zawsze ją odbierano? Jak trudno jest opowiedzieć historię taką jak moja, pełną tylko smutku i zgorzknienia. Ale opowieść o moim życiu wystarcza by zrozumiał moją motywację.                 Zasłuchany, zgadza się ze mną i spuszcza wzrok. 
    - Na nieszczęście, słyszałem już wiele takich opowiadań. Ludzie Tybetu próbują podobnie jak ty uciec do Indii. Niektórzy nie mają wyboru: albo ucieczka albo śmierć.
    Wolno miesza starty ser z żytnią mąka. Pozostaje milczący, zamyślony. Dowiadując się o cierpieniach, moich czy narodu tybetańskiego, ten pełen dobroci człowiek nie może powstrzymać się przed refleksją nad ludzką naturą.
    - W drogę, mały! - woła wreszcie, po skończeniu swej czarki tsampy* zmieszanej z maślanym mlekiem. - Dziś wieczór prześpimy się u przyjaciół, w wiosce. A po południu pomodlimy się w klasztorze. To nie będzie ciężki dzień.
    "Taśi Delek - powodzenia i radości!" Stróż klasztorny przyjmuje życzliwie najwyraźniej znanych sobie górali. Zaskoczyliśmy go na szukaniu pcheł w okrywającym go futrze. Nie zauważył naszego przybycia z powodu nieustającego wiatru i śniegu, który wyciszył odgłos naszych kroków.
    - Właśnie modliliśmy się - mówi Konczok Tsedar.
    Stróż otwiera drzwi sali modlitewnej. W tym świętym miejscu spotkamy darmę*, wejdziemy w sferę religii, jak określają to poświecone formuły tybetańskie. 
    Po złożeniu darów i po modlitwach, stróż- mnich przynosi czajnik z herbatą i czarki; wydaje się, że zna od dawna starego Limi. Mój przewodnik wyjaśnia: 
    - Ten klasztor Kusza został zniszczony w czasie Rewolucji Kulturalnej. Zdążyliśmy na czas ocalić ten piękny posąg Mandzuśriego" - mówi wskazując na główną salę kaplicy. - Ukryliśmy go przed Chińczykami w Nepalu. Wiele cennych przedmiotów ocalało ukrytych w naszych domach. Teraz, gdy nadeszły trochę lepsze czasy, gdy nie zagraża nam chińska armia, każdy z tych przedmiotów wraca na swoje miejsce. Ten posąg na przykład wrócił tu dwa lata temu, podczas odbudowy klasztoru. Jest to prawdziwy antyk, ale te umieszczone wokół świątyni to tylko kopie, oryginały zostały zniszczone.
    Po okrążeniu lingkora*, żegnamy się ze stróżem i udajemy się w dalszą drogę do wioski Kusza, gdzie mamy spędzić noc w gościnie u przyjaciół mych towarzyszy podróży.
    Następnego dnia, po dobrej nocy i obfitym śniadaniu rozpoczynamy marsz wąska ścieżką, wzdłuż rzeki o przezroczystych wodach. Konczok zbliża się do mnie z pytaniem: 
    - Mały, jesteś pewien, że nie chcesz zostać jakiś czas w naszej wiosce? Ostrzegam cię, że w dalszej drodze może zatrzymać cię śnieg, możesz napotkać ogromne przeszkody. Zimno może być straszliwe, a ty masz tylko tę lekką czube*... - Patrzy z politowaniem na mój nędzny kożuch barani i sweter z długimi rękawami.
    - Nie, dziękuję, jestem ciepło ubrany. Nie zapominaj, że wychowałem się na wysokości 
    5 000 m. Proszę cię tylko o jedno, pokaż mi najkrótszą drogę do Nepalu. Stamtąd udam się do Indii. Nie mam nic do stracenia, muszę spróbować.
    Młody Paldzor zbliża się, mamrocząc coś po tybetańsku. Stara się mnie przekonać: 
    - Chodź do nas, zostaniesz jakiś czas, będziesz mógł odejść w lepszej porze roku. Mieszkańcy wsi uznają cię za cennego lamę: przyjąłeś święcenia od samego Dalajlamy, jesteś błogosławieństwem dla takich ludzi jak my.
    Nagle ogarniają mnie wątpliwości, sprzeczne myśli przebiegają mi przez głowę, ale nie poddaję się. 
    - Dziękuję wam wszystkim, ale chcę dotrzeć do Indii jak najszybciej.
    Kontynuujemy kilkugodzinny marsz. Na końcu doliny ścieżka rozdwaja się, skręcając na południe i na wschód. "Twoja droga prowadzi na południe, my idziemy na wschód. Za godzinę napotkasz mały most, Nepal jest po drugiej stronie rzeki. Trudności zaczną się później: czeka cię przeprawa przez ogromnie wysoki grzbiet górski, pokryty wiecznych śniegiem, musisz przedostać się przez przełęcz i uważać na nepalskich strażników granicznych, którzy często patrolują okolicę. Przepraw się wieczorem albo w złą pogodę, wtedy rzadko wychodzą. Potem, jeśli pogoda dopisze, po dwóch dniach marszu dotrzesz do miejsca zwanego "Tramse", stamtąd odlatują niewielkie samoloty do Katmandu. Nie wiem, czy lotnisko funkcjonuje zimą. Nigdy nie przeprawiam się przez góry przed wiosennymi roztopami. Powodzenia, mały mnichu!
    - Dziękuje bardzo, naprawdę nie wiem jak wam dziękować.
    - Uważaj - ostrzegł starszy. - Pamiętaj, to droga pełna niebezpieczeństw, wymaga wielkiej odporności, i nie mów nigdy, że górale Limi ci jej nie odradzali!
    Wszyscy oddali mi własne racje żywności, uścisnęliśmy sobie dłonie i dotknęliśmy się policzkami*. Patrzyli jak się oddalam, po czym ruszyli na wschód. Każdego prowadzi własny los. 
    W godzinę później docieram do wspomnianego mostu. Nigdy zwykły most nie przysporzył mi większej radości. Z satysfakcją czytam wygrawerowany na kamieniu po tybetansku i po chińsku napis "Terytorium Chińskiej Republiki Ludowej". Rozglądam się wokół... Nikogo. Bez wahania spuszczam spodnie, kucam i umieszczam na słowie "Chińskiej" dymiące gówno. Przekraczam most, stawiam stopę na ziemi nepalskiej i z całej siły krzyczę: "A teraz, chińscy barbarzyńcy, bezlitośni najeźdźcy, smacznego! Zjedzcie moje gówno na waszym terytorium, złodzieje ziem. I jeśli jesteście tak wszechmocni, że żaden z krajów Zachodu nie ośmiela się bronić Tybetu, spróbujcie mnie zatrzymać! Chodźcie, jestem tutaj! Od tylu lat mnie torturujecie, ale teraz jestem po właściwej stronie!"
    Rozpacz ściska mi gardło. Zalany łzami przysiadam na pobliskiej skale. Ta tyrada, trochę głupia, kompletnie mnie wycieńczyła. Pozostaję chwilę bez ruchu, po czym ruszam w dalszą drogę. Przechodząc obok napisu po nepalsku i chińsku "Terytorium królestwa Nepalu" dziękuje Tarze* za opiekę śpiewając głośno:

    Obłoki Wschodu białe i przepiękne
    Nie są skrawkami połatanego starego odzienia
    Pewnego dnia, spoza warstw chmur
    Na nowo zabłyśnie słońce.


    Według moich szacunków, musiało to być w styczniu 1990. 
    Jestem na nowo wolny.
    Rozpoczynam podejście na ogromną górę, ale szybko zawieja śnieżna myli mi drogę. Im wyżej, tym większe płatki śniegu i gęsta mgła pogarszają widoczność. Nie odróżniam już niczego, ale nie mogę się zatrzymać by nie dopuścić do odmrożenia. Szukając bez powodzenia drogi, nie przerywając marszu, posilam się, nawołuję w pustkę. Zagłębiam się w warstwę puszystego śniegu... Posuwam się naprzód torując sobie drogę ramionami i pocąc się okropnie. 
    Nagle śnieg obsuwa się spod mych stóp. Serce ściska mnie za gardło. Spadam ze zbocza, nadaremnie szukając punktu oparcia. Ślizgając się, tracę przytomność i lecę w przepaść bez czucia.
    Gdy odzyskuję przytomność, sprawdzam czy czegoś nie złamałem. Na szczęście jestem cały. Następnie rozglądam się wokół. Jestem w olbrzymiej, sprawiającej przytłaczające wrażenie lodowej świątyni: posągi przybrały tu formę długich, niebieskawych stalaktytów. Zbieram myśli. Po niefortunnym, co najmniej stumetrowym upadku znajduję się w tej szczelinie lodowej, na szczęście świeżo spadły śnieg zamortyzował szok. Jestem w fatalnym położeniu...
    Uważnie oglądam sklepienie: na wydostanie się stąd nie mam żadnych szans, lodowe ściany są gładkie i strome, nie ma żadnego zaczepienia. Dnem płynie mały podziemny potok. Piję kilka łyków lodowatej wody by się uspokoić i opóźnić rozpacz, która we mnie wzbiera.
    "Kiedy Chińczycy dają mi spokój, to przyroda chce mnie zabić". Ukrywam twarz w dłoniach, jestem pewien, że tym razem pozostanę tu na dobre. Umrzeć tutaj, uwieczniony w bryle lodu, co za karma!" Nie mogę powstrzymać się od płaczu wzywając Buddę w swej modlitwie:

        Niestety!
    Spójrzcie na żałosnego pielgrzyma!
    Zmieciony losem i niecierpliwością
    Przekroczenia bariery wiecznych śniegów
    Bez oceny niebezpieczeństw i trudów
    Uniesiony przez bezlitosne zawieruchy
    Skończy życie, porzucony w lodowym jarze, o litości!


    Czuję, że temperatura ciała szybko spada, sztywnieją mi kończyny: muszę się poruszać albo pogodzic się ze śmiercią. I nagle przychodzi olśnienie: jedynym ratunkiem jest ten potoczek, ginący gdzieś pod bryłą lodu, na końcu jaskini. Ogarnia mnie szalona myśl: potok płynie żłobem o szerokości korpusu barana, będąc szczupłym powinienem się w nim zmieścić. Zastanawiam się.... Właściwie nie mam wyjścia, to jedyne rozwiązanie. Przymocowuję worek mocniej na plecach i powoli wchodzę do lodowatej wody, która mnie natychmiastowo paraliżuje. Kładę się na plecy i pozwalam się nieść nurtowi: zaczyna się ślizgawka! Z całych sił zaczerpuję powietrza i zanurzam się w wodę pod lodem. Kocham życie, nie chcę zginąć... Oczy mam szeroko otwarte. Nagle znika światło... Prawdopodobnie płynę pod skałami. Byle tylko koryto się nie zwęziło... Na nowo pojawia się światło. Pcham z całej siły śliską pokrywę lodowa, ale ani drgnie. Muszę znajdować się w kolejnej grocie. Serce chce mi pęknąć. Koryto przybiera teraz stromy bieg, nabieram szalonej prędkości. Widzę błyskiem wspomnienia moje sanki, opatulające mnie futro, śnieżne zbocza. Mam podobne wrażenie, poza tym, że zamiast beztroskich okrzyków dziecięcej zabawy wrzeszczę: "Nie chcę umierać, nie chcę umierać! Buddowie, chrońcie mnie!"
    Widzę siebie zamkniętego na zawsze w tym lodowym piekle, przez które pędzę z ogromną szybkością. Słyszę swój przeraźliwy krzyk, gdy nagle wylatuję w górę, jakby wystrzelony w powietrze. Czy to śmierć? Widzę pianę wodospadu, spadającego pięć metrów niżej w naturalnie wyżłobiony basen. Wpadam w bulgocząca wodę. Przerażony, walczę by osiągnąć ośnieżoną krawędź; nie umiem pływać, ale udaje mi się. Plując, wymiotując czołgam się aż do białego brzegu. Za mną, wody podziemnego potoku bulgoczą na środku gejzeru, bijącego ze zbocza. Obmacuję swe kończyny, zdziwiony, że nic nie złamałem.
    Śmieję się i płaczę, śpiewam na wszystkie melodie "Żyję, żyję, żyję". Czołgam się. Ogłuszony pytam samego siebie: "Czy jesteś jeszcze człowiekiem? Czy te wszystkie cierpienia, przez które przeszedłeś nie czynią z ciebie biednego zwierzęcia szukającego sposobu na przeżycie?"
    Szybko zapada noc. Zbieram całą energię, by stanąć na nogi. Jestem przemoczony do szpiku kości, ale mimo to mogę iść, jestem nieustannie w ruchu by się ogrzać. Jak starzec, z workiem w ręku, wolno poruszam się do przodu.
    Docieram do przełęczy, podziwiam chmury ścielące się u mych stop. Nieskazitelnie lazurowe niebo i przepiękny zachód słońca napawają mnie nadzieją. Po wzniesieniu tradycyjnego okrzyku "Ki Ki So So ! Chrońcie mnie bogowie! Hurra! Obdarzcie mnie pomyślnością", krzyczę ku roztaczającemu się naprzeciw mnie horyzontowi: "Jestem wolny. Co jest wyżej ode mnie? Jestem panem świata!" Wybucham śmiechem, powtarzając pięć czy sześć razy: "Jestem wolny!"
    Przegania mnie przeraźliwe zimno. Zaczynam zejście i na wysokości jednej trzeciej góry moje kroki wywołują lawinę, która unosi mnie ze sobą. Zagłębiam się w biały, puszysty, gruby świat. Wrzeszczę "Mamo", i to wszystko. Gdy przychodzę do siebie, wiszę na szczycie sosny, w słońcu, nad przepaścią utworzoną przez lawinę. Bolą mnie plecy, ale przede wszystkim mam potworne zawroty głowy. Dzięki ogromnym wysiłkom przypominającym ruchy małpy na drzewie wydostaję się z tej zapierającej dech w piersiach pułapki. Uwolniony od udręki rozciągającej się pode mną pustki wracam do przytomności. Moje lodowate ciało drży tak mocno, że prawie nie mogę oddychać. Uspakajam się: "Nie jesteś martwy." Drgawki nie są spowodowane zimnem, ale strachem, z powodu owej lawiny. Powoli serce odnajduje swój normalny rytm. Wyzwalam się z opresji modląc się, potem ruszam dalej: "Buddowie, ocalcie mi życie, bez was jestem zgubiony."
    Śnieżny puch blokuje me kroki, niekiedy aż do wysokości ud. Pokonanie kolejnych dwustu metrów kosztuje mnie nadludzki wysiłek. Moje żarliwe pragnienie osiągnięcia celu pchnęło mnie do popełnienia wielu nieostrożności. Zwyciężony przez trudności i brak doświadczenia, chronię się pod pobliską sosnę by odzyskać utracone siły. Tę okropną noc spędzam pod drzewem, ale nie mogę usnąć. 
    Rano ruszam dalej w drogę. Czołgając się, podpierając kijem, ślizgając na worku staram się pokonać to ośnieżone zbocze. W końcu dopinam swego i pozostawiam je za sobą. 
    Wyczerpany, docieram do niewielkiego lasku, gdzie pokrywa śnieżna sięga mi tylko do kolan. Zaskakuję dwie kozice szukające tu pożywienia. Przywodzą mi na myśl rodzinną, piękną dolinę Pomdo, gdzie żyje tyle różnej zwierzyny. Przestraszone moją obecnością uciekają. Uśmiecham się: "Zwierzęta, boję się zwierzęcia."
    W rzeczywistości, uważam siebie w tej chwili za zwierzę, nic więcej. Przeżyłem dzięki instynktowi, jestem zbyt zajęty przetrwaniem by moc logicznie myśleć i czuć się jeszcze człowiekiem.

Tsampa - żytnia mąka, prażona i zmielona. Podstawa wyżywienia Tybetańczyków.
Darma - nauki Buddy
Lingkor - droga okalająca klasztor na zewnątrz, pielgrzym tradycyjnie obchodzi sakralny obiekt, pozostawiający go po swej prawej stronie. 
Czuba - tradycyjne okrycie, rodzaj płaszcza z wełny i skóry, do kolan, przepasanego w talii.
Policzkami - bez dotknięcia wargami.


TENZIN KUNCHAP, akonp@hotmail.com